sobota, 14 lutego 2009

Prawdziwe zagrożenie

Aleksander Ścios: III RP CZY „TRZECIA FAZA”-cz.8 – FAŁSZYWA OPOZYCJA
Redakcja, 13 luty, 2009 - 16:46 Golicyn Historia IIIRP okrągły stół polityka PRL agentura

W opisie zdarzeń lat 80-tych, nie można pominąć roli, jaką na przestrzeni lat PRL-u odegrała fałszywa opozycja. Próba zdefiniowania tego terminu i przedstawienia zjawiska wymaga historycznej retrospekcji oraz zastosowania „nowej metodologii”, w miejsce dotychczasowej, powierzchownej oceny faktów.

Jako pierwowzór sowieckiej koncepcji tworzenia fikcyjnych ruchów dysydenckich, Golicyn przywołuje operację "Trust", gigantyczne przedsięwzięcie bolszewickich tajnych służb nadzorowane przez Biuro ds. Dezinformacji OGPU (następcy osławionej Czeka), w które zaangażowano ponad 5 tys. funkcjonariuszy i agentów. W roku 1921 powołano do życia Monarchistyczną Organizację Rosji Środkowej, rzekomo kierującą antybolszewickim podziemiem w Związku Radzieckim. Nawiązała ona kontakt z organizacjami białych Rosjan na Zachodzie i łudziła je informacjami o rychłym wybuchu powstania przeciw czerwonej władzy. Agenci "Trustu" przeniknęli do organizacji emigracyjnych i zdołali zwabić do ZSRR w fikcyjnych tajnych misjach wielu ich działaczy. W taki sposób ujęto w ZSRR i zamordowano także najsłynniejszych tajnych agentów lat 20-tych - Borysa Sawinkowa i agenta brytyjskiego Sidneya Reilly'ego. Częścią operacji „Trust” było również przejęcie przez agenturę ruchu o nazwie„Zmiana Znaków Drogowych”, który następnie został wykorzystywany przez sowieckie służby w celu zwodzenia emigracji i europejskich intelektualistów. Zwolennicy ruchu, inspirowani przez OGPU utrzymywali, że reżim sowiecki przechodził ewolucję w kierunku od państwa ideologicznego do tradycyjnego, narodowego i kapitalistycznego. Biała emigracja rosyjska – argumentowali - nie powinna zwalczać sowieckiego reżimu, a wprost przeciwnie, współpracować z nim, by pobudzać i utrwalać rozwój tych trendów ewolucyjnych. Ruch wywarł znaczny wpływ zarówno na rosyjskich emigrantów, jak i na zachodnie rządy, z którymi fałszywi dysydenci utrzymywali kontakty, w efekcie doprowadziło to do wypracowania przychylności i warunków dogodnych dla reżimu komunistycznego, by mógł osiągnąć swoje cele, a mianowicie dyplomatyczne uznanie przez Zachód i pomoc ekonomiczną. Ruch publikował w Paryżu i Pradze, przy nieoficjalnym wsparciu obu rządów, tygodnik „Zmiana Znaków Drogowych” , a w Berlinie gazetę „W Przeddzień”. W 1922 roku, rząd sowiecki zezwolił na wydawanie w Moskwie i Leningradzie dwóch czasopism, „Rosja” i „Nowa Rosja”. Miały one na celu wywierać podobny wpływ na inteligencję wewnątrz kraju. „Zachodni teoretycy zbieżności celów i interesów – pisał Golicyn - nieświadomie i naiwnie przyjmują w zasadzie to samo przesłanie dezinformacyjne, które kolportowali zwolennicy ruchu „Zmiana Znaków Drogowych”, mianowicie, że ideologia komunistyczna podupada, że komunistyczne reżimy są coraz bliższe zachodniemu modelowi państwa, i że pojawiają się duże szanse na dalsze poważne zmiany w tych reżimach, co byłoby pożądane i korzystne dla zachodnich interesów, czyli powinno być popierane i promowane”. Jak będziemy mogli się przekonać, wypracowany przez OGPU model sowieckiej dezinformacji, pozostał niezmienny przez następne dziesięciolecia.

Poddając szczegółowej analizie postać nieoficjalnego przywódcy dysydenckiego Andrieja Sacharowa, Golicyn wskazuje, że we wszystkich swoich publikacjach (bez problemu wydawanych na Zachodzie), Sacharow przepowiadał zmiany w Związku Sowieckim i w innych krajach socjalistycznych. Zmiany te miały polegać na pojawieniu się „wielopartyjnego systemu tu oraz tam” oraz w ideologicznych dyskusjach między „stalinowcami” a „realistami” czy „leninowcami”. W tej walce Sacharow przewiduje zwycięstwo realistów (leninowców), którzy według niego potwierdzą „politykę wzrastającego pokojowego współistnienia, wzmocnienia demokracji oraz rozszerzenia reform gospodarczych”. Przyszłe zmiany w systemie sowieckim są postrzegane przez Sacharowa według niego potwierdzą „poli-siostaz problemu wydawanych na Zachodzie), jako kontynuacja obecnych wydarzeń politycznych i reform gospodarczych. W rozumowaniu Sacharowa najbardziej uderzającym punktem są wybrane przez niego kluczowe daty przyszłych wydarzeń, a mianowicie lata 1960-80, na które przewiduje on ekspansję politycznej demokracji i reform gospodarczych w krajach socjalistycznych; następnie 1972-85 kiedy ma dojść do zmian siłowych w strukturach wojskowych i politycznych Stanów Zjednoczonych.

„Inaczej mówiąc, - pisze Golicyn - widać charakterystyczną zbieżność prognozowanych przez Sacharowa dat z ustanowieniem dalekosiężnej polityki Bloku w 1958-60, jej harmonogramem czasowym, w tym z rozpoczęciem fazy finałowej około roku 1980. Nie jest to zbieg okoliczności, ponieważ Sacharow jako ukryty rzecznik strategów komunistycznych i tajny orędownik ich dalekosiężnej polityki, w ten sposób stara się promować trendy sowieckie, by zaszczepiać i utrwalać je w mentalności Zachodu, zwłaszcza w odniesieniu do idei zbieżności, nieoddzielnej od projektów dalekosiężnej polityki. Prognozy Sacharowa, czytane jako dezinformacja i odpowiednio rozszyfrowane, zapowiadają oczywiste zwycięstwo Bloku Sowieckiego i jego dalekosiężnej polityki, której Zachód podda się w pełni, z minimalnym oporem” – twierdzi Golicyn.

Niewątpliwie, głównym celem opisanej strategii działania fałszywych dysydentów było rozpowszechnianie idei zbieżności - "konwergencji". Zakładała ona, że obydwa rywalizujące za sobą i początkowo krańcowo odmienne systemy ideologiczne i polityczne, w miarę rozwoju wzajemnych kontaktów, będą stopniowo coraz bardziej upodabniały się do siebie. Założenie byłoby może i trafne, z tym jednak, że "konwergencja" nie działała symetrycznie. I działać nie mogła, bo w Związku Sowieckim i całym obozie socjalistycznym panowała surowa indoktrynacja marksistowska, zaś ludzie, poza nielicznymi wyjątkami, byli całkowicie odcięci od wszelkich niemarksistowskich idei. Tymczasem na Zachodzie było zupełnie inaczej. Dzięki działającym legalnie i wpływowym partiom komunistycznym, marksizm bez przeszkód utorował sobie drogę do szkół i na uniwersytety, co wkrótce doprowadziło do sytuacji, że znaczna część wpływowych środowisk opiniotwórczych znalazła się pod wpływem idei marksistowskich. Tym samym – „konwergencja” w wydaniu sowieckim – prowadziła do „oswojenia” Zachodu z komunizmem i sączyła w umysłowość ludzi Zachodu jad marksistowskiej indoktrynacji.

Golicyn zauważa również, że sowieckie ataki na teorie zbieżności (głoszone przez fałszywych dysydentów) miały w pierwszej kolejności cele obronne i wewnątrzkrajowe, po drugie zaś służyły strategicznym celom polityki zagranicznej. Pomagały wykreować na Zachodzie zaufanie do tych teorii jako solidnego i skutecznego oręża do uporania się z komunistycznym wyzwaniem. Stratedzy komunistyczni wiedzieli, że oficjalne krytykowanie przez nich teorii zbieżności będzie odebrane na Zachodzie jako dowód ich własnego zaniepokojenia, co do ich skuteczności oraz oddziaływania takich teorii na ich własne rządy, a przede wszystkim na naukowców. „Krytykowanie przez Sowietów Sacharowa i teorii zbieżności może być postrzegane jako sowieckie wysiłki podjęte dla wypracowania na Zachodzie wiarygodności co do osoby Sacharowa oraz jemu podobnych, szczerych przeciwników i męczenników obecnego sowieckiego systemu, którzy wyrażają prawdziwy bunt przeciwko reżimowi. Maskując więc własną teorię zbieżności i przedstawiając ją jako doktrynę „opozycji”, Sowieci mogą osiągnąć na Zachodzie większy efekt dla popularyzowania ich koncepcji zbieżności, to znaczy uzyskać zbieżność na ich, sowieckich warunkach”.

Doświadczenia sowieckich strategów, zostały przeniesione w warunki PRL-u w niemal niezmienionej formie. Podobnie jak w ZSRR, zaangażowano do akcji aparat bezpieczeństwa, a budowę rodzimej opozycji rozpoczęto od środowisk inteligenckich i oparto na ludziach ideowo wypróbowanych. Do kreowania grup dysydenckich przystąpiono natychmiast, gdy tylko władza komunistyczna „uporała się” z autentyczną opozycją – organizacjami niepodległościowymi i zbrojnym podziemiem, dokonując ich fizycznej „likwidacji”. Wart odnotowania jest fakt, że doświadczenia sowieckie z operacji „Trust”, bezpieka wykorzystała w 1948 roku do likwidacji Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”, tworząc tzw. V komendę WiN, kryptonim "Muzeum". Przy pomocy przewerbowanych oficerów WiN i AK - oraz w większości nieświadomych mistyfikacji - szeregowych członków organizacji, utworzono komendę – dowództwo, na czele której stanął niezidentyfikowany oficer AK o pseudonimie "Kos" Bezpieka podjęła także "grę wywiadowczą" z wywiadami państw zachodnich - amerykańskim i brytyjskim - przyjmowano przesyłanych z zachodu drogą lotniczą i morską agentów, dolary, tonę złota, nowoczesny sprzęt łączności (w tym 17 radiostacji), wysyłając w zamian fałszywe informacje oraz emisariuszy i kurierów a także ludzi na przeszkolenie wywiadowcze i dywersyjne.

Analogia z operacją „Trust” jest ewidentna i wynika w równym stopniu z obecności sowieckich doradców, jak z faktu, że „polska” bezpieka od samego początku stanowiła jednolite ogniwo w megasłużbach komunistycznego imperium. Wkrótce zatem – zgodnie z logiką moskiewskiej strategii - należało spodziewać się podjęcia dalszych operacji dezinformacyjnych - w tym wykreowania własnego ruchu dysydenckiego.

Choć przyjęto używać zamiennie określeń dysydent – opozycjonista, warto zauważyć, że etymologia łacińskiego słowa dissidens, dissidentis, pochodzącego od dissidēre, oznacza „siedzieć po przeciwnej stronie” „nie zgadzać się”, podczas gdy oppositio (opór) i opponens, opponentis pochodzi od opponere - czyli „przeciwstawiać się”, „narażać się”. (za W.Kopalińskim) Dysydentem zatem będzie „różnowierca, innowierca; odszczepieniec; odstępca od dogmatów kościoła panującego”, opozycjonistą zaś, „przeciwnik, ten kto przeczy, przeciwstawia się”. Rozróżnienie to wydaje się o tyle istotne, że w przypadku ruchów dysydenckich, inspirowanych przez komunistów mamy zawsze do czynienia z ludźmi, którzy kwestionowali, w mniejszym lub większym stopniu, (w zależności od radykalizmu) dogmaty partii komunistycznej, lecz wywodzili swoje racje z ideologii marksistowskiej. Co znamienne – żaden z dysydentów, bez względu na to, jak dalece w swoich odstępstwie od doktryny by się nie posunął, nie odrzucał samej doktryny, przynajmniej w tym zakresie, w jakim on sam, uznawał swoje mniemania za identyczne z komunizmem.

W doskonałym eseju Jacka Bartyzela – „O fałszywej historii jako mistrzyni fałszywej apologetyki” znajdziemy wyczerpujący opis „fenomenu opozycji w stosunku do grupy rządzącej PRL”. Autor pisze m.in.:

„Ażeby zrozumieć naturę i sens tej opozycji należałoby prześledzić całą (w tym „sekretną”) historię marksizmu i międzynarodowego ruchu komunistycznego, zwłaszcza pod kątem jego głównego wewnętrznego, od końca lat 20., pęknięcia na nurt stalinowski i trockistowski oraz ze szczególnym uwzględnieniem frakcyjnych kłótni i dintojr w obrębie jej „polskiego” (terytorialnie) sektora, od SDKPiL, poprzez KPRP i KPP (nie zapominając o KPZU i KPZB), dalej Centralne Biuro Komunistów Polskich i PPR, aż po PZPR”.

Definiując dysydenta tzw opozycji demokratycznej, Bartyzel napisał :

„To działacz na ogół wyrzucony za nieprawomyślność z kompartii (zauważmy, że nawet w tych „ucukrowanych” biografiach „ojców wolnej Polski”, od Kuronia po Kołakowskiego, wylanie ich z PZPR traktuje się jako uczynioną im wielką krzywdę!), znacznie rzadziej występujący sam, któremu socjalizm taki, jakim go widzi (często zupełnie trafnie), socjalizm realny, coraz mniej przestaje się podobać; który odmawia legitymizacji swoim dawnym towarzyszom, nadal rządzącym; który wreszcie zaczyna wątpić i krytykować ten lub ów „dogmat” diamatu i histmatu, analizować kto, kiedy i dlaczego popełnił błąd doktrynalny, a w konsekwencji reinterpretować doktrynę wedle własnego poglądu i gustu. Potem rozgląda się w poszukiwaniu podobnie myślących lub gotowych przyjąć jego interpretację i zaczyna „działać”. Jak by jednak dysydent daleko nie zaszedł w rewizji obowiązującej wykładni doktryny, czego by nie zakwestionował, to przecież nie oznacza to utraty wiary. Owszem, dysydent może zabrnąć w swojej herezji niesłychanie daleko, ale zawsze pozostaje jakieś nienaruszalne residuum doktrynalne, jakaś najwątlejsza choćby lina, trzymająca go na uwięzi wiary. Może on zwątpić nie tylko w geniusz Stalina, ale i Lenina – zachowa wiarę w Marksa. Zwątpi w „starego Marksa”, opętanego złym duchem Engelsa – zachwyci go humanizm „młodego Marksa”. A jeśli i nawet ten zblednie, to jakże regenerujący wiarę wyda mu się podniecający zastrzyk „zerotyzowanego” neomarksizmu Marcuse’a. Przestanie mówić o walce klas, ale wiara w mesjańską rolę klasy robotniczej nigdy w nim do końca nie wygaśnie. Dojdzie wreszcie nawet do tak przerażającego odkrycia, że kolektywistycznego raju wolnych wytwórców nigdy nie da się urzeczywistnić, ale przecież wciąż będzie wierzył w moralną przynajmniej wyższość socjalistycznego projektu nad egoizmem własności prywatnej i ohydą dzikiego kapitalizmu. To nieutracalne residuum, o którym przed chwilą wspominałem, oznacza zatem zatrzymanie się przynajmniej na pozycjach łzawego, humanitarystycznego socjalizmu à la Jaurès. Jak w tym sławnym ongiś wierszyku o niemożliwych panach inteligentach Wiktora Woroszylskiego, który przecież liczni dysydenci uważali za wybornie oddający ich stan ducha, gdzie „doktor Marks” jest jednym z dobroczyńców ludzkości, jak lekarz trędowatych, doktor Schweitzer, tyle że lekiem na choroby człowieka przezeń przyniesionym jest teoria wartości dodatkowej”.

Gdzież zatem w polskiej rzeczywistości szukać genezy tego zjawiska i w jakim czasie umiejscowić historyczny początek fałszywych ruchów dysydenckich? Czy istniało środowisko, w którym można byłoby wyodrębnić wszystkie, powyżej wskazane elementy ?

„W moim przekonaniu rewolucje w Europie Wschodniej zostały zaplanowane ze znacznym wyprzedzeniem przez KGB i utajnioną komórkę działającą w obrębie Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego, w bezpośrednim związku z wielką strategią opracowaną pod koniec lat 50. przez komitet sowieckich strategów, działający pod kierownictwem Leonida Breżniewa (w którego składzie był m.in. Generał KGB, Nikołaj Mironow, miłośnik starożytnej Sztuki Wojennej Sun Tzu). Realizacja nowej strategii związana była z przeświadczeniem, że po śmierci Stalina niezbędne są gruntowne reformy systemu, które pozwolą na jego przetrwanie. Starannie przygotowane zmiany miały być przeprowadzone przez tajne struktury KGB, a jednym z najistotniejszych punktów było wykorzystanie ruchu dysydenckiego, który mógłby być zaakceptowany przez Zachód” - pisał Jeff Nyquist, wyznaczając (za Golicynem) lata 50-te, jako okres, w którym należy rozpocząć poszukiwania.

Przyjrzyjmy się zatem zjawisku, które historyk Andrzej Friszke nazwał „jasnym światełkiem w pejzażu PRL”. W 149 numerze paryskich "Zeszytów Historycznych" z 2004 roku, to właśnie Andrzej Friszke opisał początki działalności Klubu Krzywego Koła. „To wyjątkowe - pisze Friszke - w skali całego obozu socjalistycznego legalne forum debaty ideowo-politycznej było u zarania w 1955 r. "nie tylko kontrolowane, ale też inspirowane przez aparat bezpieczeństwa".

Dowiadujemy się, że w 1955 r.,gdy już rozwijała się "odwilż", ludzie związani z komunistycznym aparatem władzy - głównie Ewa i Juliusz Garzteccy oraz Stefan Król - założyli Klub Krzywego Koła, by poddać kontroli rozdyskutowane środowiska młodej inteligencji. Swoje pomysły konsultowali z władzami, otrzymywali polecenia i składali meldunki, a na działalność klubu błogosławieństwa udzielił sam Jakub Berman. Zdaniem Friszkego dokumenty odnalezione w IPN potwierdzają tę tezę. Garzteccy byli członkami partii komunistycznej. Ponadto Garztecki pracował w zbrodniczej Informacji Wojskowej. Wśród założycieli Klubu znalazły się również osoby związane z samym Komitetem Centralnym PZPR. Gdy pod koniec działalności Klubu jego członkowie poprosili prof. Stefana Żółkiewskiego o wzięcie udziału w jakiejś inicjowanej przez Klub akcji, odmówił, mówiąc: "Nie będę nawet o słuszne cele jednoczył się z policją". Aleksander Małachowski przyznawał w swoich wspomnieniach, że wiele osób twierdziło w tamtych latach, iż "sponsorem politycznym Klubu był Komitet Centralny PZPR”.

Klub skupiał ówczesną elitę intelektualną, a prowadzone w nim dyskusje dotyczyły m.in. problematyki kulturowej, politycznej, filozoficznej, artystycznej i ideologicznej. Wśród osób uczestniczących w zebraniach znajdziemy niemal wszystkie znaczące postaci tzw. opozycji demokratycznej: Jana Józefa Lipskiego, Aleksandra Małachowskiego, Witolda Jedlickiego, Stanisława Ossowskiego, Pawła Jasienicy, Antoniego Słonimskiego, Władysława Bartoszewskiego, Jana Olszewskiego, Leszka Kołakowskiego, Ludwika Hassa, Anielę Steinsbergową, Karola Modzelewskiego, Jana Strzeleckiego, Annę Rudzińską, Jacka Kuronia i Adama Michnika, ale także Jerzego Urbana – by wymienić tylko niektórych.

Dlaczego właśnie Klub Krzywego Koła? Otóż, nie tylko i nie głównie z powodu, że został „zainspirowany” przez bezpiekę i działał pod egidą Komitetu Centralnego. Przyczyny są znacznie głębsze. Tezę, że stanowił on niemal modelowy przykład, działań podjętych przez partię komunistyczną w ramach strategii podstępu i dezinformacji, spróbuję wykazać w kolejnej części.

Przesłanką, która łączy ten odległy czas z latami 80-tymi i polską drogą do „historycznego kompromisu”, niech będą słowa jednego z mniej znanych dyskutantów Klubu Krzywego Koła. W artykule „Bój o legendę "Solidarności" dr Jan Ryszard Sielezin, opisując rozmowy stoczniowców z ekipą rządową podczas strajków w roku 1980, zauważył: „Strona partyjno-rządowa była jednak wyraźnie zadowolona z pracy ekspertów MKS i już wówczas uważała, że powołanie tej grupy doradców "stwarza perspektywę porozumienia" na warunkach na ogół korzystnych dla partii. Ekspert strony rządowej Antoni Rajkiewicz pisał w 1990 r.: "Skład grupy doradców Komitetu strajkowego zdaje się wskazywać, że można liczyć na kompromisy (...) po drugiej stronie mogą siedzieć znajomi, z którymi spotykałem się w Klubie Krzywego Koła czy też w grupie Doświadczenie i Przyszłość".





CDN…





Źródła:





Anatolij Golicyn – Nowe kłamstwa w miejsce starych” – str.329-350

J.Bartyzel - http://www.polskiejutro.com/art.php?p=8689

http://wydawnictwopodziemne.com/2007/09/30/odpowiedz-na-ankiete-2/

http://wyborcza.pl/1,75515,2443926.html

http://www.naszdziennik.pl/index.php?typ=my&dat=20070831&id=my21.txt

Publikujemy za zgodą autora.

piątek, 13 lutego 2009

Dlaczego nie porywa się Rosjan?

Zdarzyło się to ponad 10 lat temu w Libanie, Dokładnej daty nie jestem w stanie zweryfikować. Z detali pamiętam tylko, że jedną z dwóch ofiar porwania był szofer rosyjskiej ambasady, drugą jakiś pośledniejszy pracownik polityczny.
Przez Liban przewalała się fala porwań dla okupu, walk prywatnych i półprywatnych milicji, Syryjczyków, al.-Fatahu, Druzów, Żydów, Marronitów . Zamachy zdarzały się prawie co dzień i patrząc z zewnątrz, trudno było dociec kto, z kim i przeciw komu, Przed porwaniem Rosjan było porwanie jakiejś Włoszki, po – Amerykanina. Nikt się tym specjalnie nie przejmował. Wyglądało na to że Rosjanie też.
Gdyby nie konferencja prasowa porywaczy, o całej sprawie świat by się nie dowiedział.. Przedstawili się jako organizacja walcząca o wyzwolenie Libanu spod syryjskiego jarzma i zażądali okupu. Po tym urządzili jeszcze dwie konferencje. Rosyjskie MSZ wydał jakieś oświadczenie o nieuleganiu szantażom i nic więcej. Cisza.
Porywacze się zdenerwowali, udzielili wywiadów, w których skarżyli się, że nikt nie chce z nimi rozmawiać. Wreszcie dotarło do nich, jak wysoko Rosja ceni sobie życie swoich obywateli. Nie zrozumieli jednak, że wartość życia obywatela a obrażanie Rosji, przez atak na tegoż, to zupełnie odrębna sprawa., Ciała Rosjan dostarczono w foliowych workach pod ambasadę i to był koniec sprawy. Do dziś Rosjanie o niej nie wspominają.
A jednak od tego momentu z powodów merkantylnych, nie porywa się Rosjan. Nawet jeśli, w grupie cudzoziemców, jakiś somalijski watażka zgarnie przypadkiem Rosjanina, to po paru dniach bez huku go zwalnia.
Może dlatego, że po śmierci dwóch rosyjskich dyplomatów, nie wiadomo kto, w ciągu dwóch miesięcy wymordował w paskudny sposób , nie tylko czterech porywaczy i wierchuszkę organizacyjki, która zamach firmowała, ale i członków ich najbliższych rodzin. Pewnie przypadkiem, bo przecież nie było żadnych śledztw, stempelków i bełkotu ulizanych mydłków w garniturach.

Z blogu
Bajbars - blog

czwartek, 12 lutego 2009

Służba zdrowia opracowanie dla RPO

DR JANUSZ KOCHANOWSKI

RZECZNIK PRAW OBYWATELSKICH

Szanowny Panie !

Nie można dopuścić do tego by młody lekarz, stażysta pracował za 1000 zł, a nawet znam przypadek za mniej.
Poniżej przesyłam pewne przemyślenia, może wydadzą się naiwne ale po głębszym przemyśleniu regulują całość zagadnienia lekarzy i leków.
Moja żona jest lekarzem, w tym roku otrzymała podwyżki prawie 100%, dobrze, że Pan Minister dr Piecha tego nie wie. Pracowała za 1100 zł brutto teraz ma 2100 zł brutto za pełny etat, mogę przysłać pasek. Oczywiście po przepracowanie 350 godzin zarobi więcej, ale czy ktoś chciały by operował go chirurg, który operuje trzeci raz tej nocy.
Operator walca drogowego po 7 klasach i tygodniowym kursie ma około
4 000 zł miesięcznie i pracuje kilka godzin dziennie.
Należy:
Spowodować kontrolę celowości wydawania pieniędzy w Min. Zdrowia, sprawdzić celowość programów i dojść do podziału pieniędzy z tych programów, nikt ni rozlicza programów, nie liczy statystyki.
Czy ktoś wie ile kosztuje wykrycie jednego przypadka raka i dlaczego wcześniej nie został wykryty.

Program „profilaktyka raka szyjki macicy” to bez sensu wydane 131 mil zł, tego typu działanie powinni wykonywać lekarze rodzinni, systematycznie, a nie z łapanki.
Pani dbająca o zdrowie ma cytologię szyjki macicy wykonywaną trzy razy w roku, inna wcale i statystycznie wszystko się zgadza.
Nowy program 300 mil rocznie będzie wyrzucone w błoto, szok i przerażenie. Szczepionka HPV, niesprawdzona, nikt na świecie nie stosuje masowo, będziemy pierwsi na świecie. Dziwnym zbiegiem amerykańska firma MSD

Prawdopodobnie wielu z puli Ministra Zdrowia, poprzez programy zarabia po kilka milionów złotych rocznie i wykazują to w PIT ach, sprawdzić PIT y lekarzy a zwłaszcza profesorów i tzw. słupów.
Uzdrowić służbę zdrowia można trzema rozporządzeniami.

I. Leki
Znieść dopłaty do wszystkich leków, w zamian wprowadzić dopłaty do substancji chemicznych. Przykład, było:
Lek "Prestarium" cena około 30 zł, dopłata 10 zł, lek o tym samym składzie "Prenessa" brak dopłaty cena około 16 zł. Zapewne firma nielubiana. Efekt: "Prenessa" tańsza niż "Prestarium" a Państwo wyrzuca (do kieszeni firmy farmaceutycznej produkującą Prestarium dużą kasę).
Jest:
Prestarium i Prenessa mają dopłaty po 5 zł, Prestarium kosztuje dalej około 30 zł po uwzględnienu dopłaty około 25 zł, Prenessa zdrożała o 5 zł i dalej kosztuje 16 zł zamiast 11 zł bo przed dopłatą kosztowała 16 zł i po dopłacie kosztuje 16 zł. Całą dopłatę do Prenessy przejęła firma farmaceutyczna poprzez podwyżkę ceny o równe 5 zł. NIKT TEGO NIE MONITORUJE.

Prestarium aby zlikwidować konkurencję Prenessy wypuściło nową dawkę po 5mg (było 4 mg tak jak Prenessa) nie można zamienić Prestarium 5 mg na Prenessę 4 mg. Lekarze są kuszeni przez firmę aby zapisywali Prestarium 5 mg, niepotrzebnie, bez sensu.
Ta francuska firma produkująca „Prestarium” to dziwna firma, obecna praktycznie tylko w Polsce.

DOPŁATA DO SUBSTANCJI CHEMICZNEJ BY TO UPORZĄDKOWAŁA, TYLE, ŻE SUBSTANCJA CHEMICZNA I ODRÓŻNIENIU OD FIRMY FARMACEUTYCZNEJ NIE POTRAFI SIĘ ODWDZIĘCZYĆ.

Koniecznie znaleźć kwotę przekazana dla amerykańskiej firmy farmaceutycznej MSD (znowu MSD, było już wyżej) tytułem dopłat do "FOSAMAXU", to wiele miliardów złotych, lek nieszkodliwy aczkolwiek bez udokumentowanych klinicznie wartości leczniczych.

Ja brałem udział w Juracie w Bryzie u Pana Niemczyckiego w spotkaniu, które nazwałem „otwarciu korupcji w lekach”. Była oficjalna gala z udziałem ponad 120 profesorów medycyny z rodzinami. Gala na koszt tego samego MSD. Dwa lata temu MSD zgłosiło, że usiłowano wymusić od nich dodatkowe 30 mil.zł, zapewne ponad to co dali.

II. zarobki lekarzy bez naruszenia budżetu.

Wydać rozporządzenie:

Minimalna pensja lekarza wynosi 5 minimalnych pensji krajowych tj. na dzień dzisiejszy 5x936=4680 zł z np. rocznym okresem dostosowawczym i koniec. Dyrektor jak chce zatrudnić lekarza to musi mu tyle zapłacić albo zamknąć szpital. Np. w jednym z miast są trzy oddziały ginekologiczno-położnicze, a potrzeba jeden. Są cztery szpitale a potrzebne, góra dwa a nawet jeden duży, a jest taki, wystarczy. Większość zbiegów jest zbędna, leczenie na siłę w szpitalu aby zająć łóżka itp.
Pieniądze są w budżecie Ministerstwa Zdrowia, tyle, że należałoby uszczuplić zyski firm farmaceutycznych, a na to Panowie Ministrowie nie mogą pozwolić.
Pokazać zarobki lekarzy.
Minister Pan Prof. Religa twierdzi, że to trudne, a wręcz niemożliwe nieprawda, to prosta sprawa, sprawdzić PIT y.
PIT to jedyny wiarygodny dokument. Tak wiele lat temu Anglicy wybrnęli z podobnej sytuacji. Jedyna grupa zawodowa ma wyznaczone minimum. Obecnie jest to 5 x 5,05 = 25,25 funta na godzinę.

III. najważniejsze - zlikwidować państwowe - prywatne kliniki.

Zlikwidować tytuły Profesorów mianowanych, dożywotnich tzw. belwederskie.
Profesor powinien zarabiać 300 000 zł rocznie i nie powinien mieć prawa prowadzić prywatnej praktyki.
Odchodzi z uczelni, jest doktorem nauk medycznych i może prowadzić gabinet prywatny lub pracować w prywatnym szpitalu.
Można grzecznościowo mówić Panie Profesorze, ale tylko grzecznościowo.

IV. - kontrakty - prywatne kliniki.

Kontrakty zawierane z prywatnymi jednostkami szpitalnymi to często delikatnie mówiąc nieporozumienie albo służą jako celowe wyprowadzanie pieniędzy z NFZ.

Kontrakty powinny być zawierane na kompleksowe leczenie a nie na wybrane zabiegi (łatwe i dobrze płatne) dla prywatnych, a trudne, nieopłacalne, ryzykowne i patologiczne dla państwowych jednostek szpitalnych.

Cennik jest tak ustawiony, że operacje i zabiegi łatwe i bezpieczne są wysoko wycenione i trafiają do prywatnych lecznic, zaś operacje i zabiegi trudne powikłane, patologiczne trafiają do państwowych szpitali. Co wcale nie oznacza, że Państwowe szpitale są dobrze zarządzane, są zarządzane różnie, dobrze i źle.

Z poważaniem Tadeusz Muszyński 03.07.2007r.